Tyle słonća - Tekściory.pl – sprawdź tekst, tłumaczenie twojej ulubionej piosenki, obejrzyj teledysk. Miłość i papierosy - Pustki zobacz tekst, tłumaczenie piosenki, obejrzyj teledysk. Na odsłonie znajdują się słowa utworu - Miłość i papierosy. Sprawdź o czym jest tekst piosenki Wesoły jestem nagranej przez Pustki. Na Groove.pl znajdziesz najdokładniejsze tekstowo tłumaczenia piosenek w polskim Internecie. Wyróżniamy się unikalnymi interpretacjami tekstów, które pozwolą Ci na dokładne zrozumienie przekazu Twoich ulubionych piosenek. Pustki. Band, *1999 PL, Ostrówek Rock. Polish alternative pop-rock band started by Radek Łukasiewicz and Janek Piętka in 1999. Tyle z Życia on Safari by Pustki Tekst piosenki. Chcę zrozumieć źle Nie zmusicie mnie Ja wolę wiedzieć mniej niż wy Wciąż za dużo wiem Tyle z życia Pustki. Tchu mi brak. 2k {{ like_int }} Vay Tiền Trả Góp 24 Tháng. Wojciech ZiółkowskiUniwersytet Śląski Gdzie szukać człowieka prawdziwego? O "Doświadczeniu wewnętrznym" George'a Bataille'a Życie George'a Bataille'a upłynęło spokojnym tempem, bez wielkiego rozgłosu, zaburzane jedynie przez historyczne zawieruchy. Jednak wewnętrznie Bataille był jednym z najbardziej zbuntowanych i kontestujących rzeczywistość filozofów XX wieku. Jego koncepcje łącząc rozmaitą tradycję filozoficzną poddawały ją zarazem krytyce. Najbardziej inspirującą krytyką w "Doświadczeniu wewnętrznym" jest krytyka Heglowskiej "Fenomenologii ducha"[1]. Oczywiście nie odbywa się ona wprost. Jest jakby utajona wewnątrz poprzez nawiązanie do heglowskiego słownika: pojęć absolutu, całości wiedzy. Bataille odkrywa "ślepą plamkę" w optyce wiedzy absolutnej - tam gdzie zaistnieje poznanie absolutne znajduje się również absolutna niewiedza, bo nie można odkryć już nic nowego, a "ślepa plamka rozumu" wciąga jej odkrywcę[2] we własną grę - antydialektykę. Ta trudność wiedzy absolutnej pociąga Bataille'a, pozwala mu skupić się na terenach zamkniętych i odizolowanych przez całość zamkniętą w wiedzy racjonalnej, jaką projektuje filozofia Hegla, człowiek odkrywając pragnienie bycia wszystkim, orientuje się również o swojej ułomności, łyk wiedzy zatraca jego samego, powoduje, że nie wie nic. Głównym "przeciwnikiem", wrogiem ja-pragnącego stać się wszystkim jest moralność. Moralność składa się z nakazów, pragmatycznego i ideowego tak i nie. Zestaw takich norm podawany jest człowiekowi wraz z wychowaniem w formie opowieści. Ale opowieści te oprócz funkcji wychowawczej posiadają też inną, dla Bataille'a donośniejszą funkcje: powodują "dramatyzację" życia. Dramatyzacja konieczna jest człowiekowi do uporania się z pragnieniem miłości-posiadania wszystkiego i niemożliwością spełnienia tego postulatu. Przynieść ulgę może miłość do drugiej osoby lub Boga, ale: "uśmierzenie umrze jednak wcześniej niż niepokój."[3] Na czym "dramatyzacja" polega? Jest to poznanie świata poprzez opowieść o niewspółmiernych składnikach życia, ludzkiej kondycji. Takie opowieści powodują, że ludzkie życie może stopić się - zintegrować, czy też otworzyć na poznanie specyfiki człowieczeństwa. Od najprostszych mitów przez biblijne światy do współczesnych powieści człowiek dramatyzuje swój świat, bo jego celem jest odczuwanie tragiczne istnienia oraz przelanie tragiczności w rytuał. Rytuał jest w pewnym sensie miejscem, gdzie człowiek może poznać to, co Bataille będzie projektował w poznaniu przez doświadczenie wewnętrzne. Może usunąć swoje ja będące przyczyną owego rozgoryczenia i niepokoju dręczącego człowieka, żeby potem znów powrócić do normalnego życia... Konstytutywnym elementem dramatyzacji jest autorytet, wskaźnik dobrego i złego, moment zakazu (jak też momentem źródłowym dla kultury). Dramat powstaje na styku autorytetu i egzystencji. Sam autorytet nie jest tak ważny, jak ważna jest ścieżka przez niego wskazana. "Gdybyśmy nie potrafili dramatyzować, nie moglibyśmy przekroczyć siebie. Żylibyśmy wyizolowani i przepełnieni sobą. Wszelako jakiś rodzaj zerwania - wówczas, gdy owładnięci jesteśmy trwogą - wydaje nas łzom: zatracamy się wtedy, zapominamy o sobie i komunikujemy z jakimś nieuchwytnym innym światem."[4] - Ale o tym później. Dramatyzacja jest formą uwalniania się człowieka spod władzy życia w "wiedzy i pracy" - praktycyzmie. Kiedy zostanie uwewnętrzniona i wszechstronna pozwala na nowe ogarnięcie życia, na nie stanie się jednostką typową, ale też jako sumienie jest przyczyną zahamowań. Bóg i cierpienie Jak długo wierzymy w Boga tak długo staramy się usunąć cierpienie. Ale środki znieczulające nasze cierpienia powodują usuwanie czystej dramatyzacji, pozbywanie się jej w imię projektu - sztucznej dramaturgii religii. Bóg jest projektem, w którym możemy stopić swą podmiotowość, a zespalając się z nim np. w cierpieniu Chrystusa podnosimy nasze cierpienie do rangi cierpienia ogólnego. W dramatyzacji rolę wyzwalająca odgrywa trwoga[5], to ona powoduje, że używamy autorytetów, składamy im ofiary, odprawiamy rytuały. Dramatyczne jest samo bycie. Bataille nakazuje ucieczkę od, jak to nazywa, wybiegów, jakimi są Bóg, autorytety i wartości. Usunięcie to ma zwrócić uwagę na prawdziwe źródło dramatu - samo-bycie. Stąd zaczyna się droga, (staje się przestrzenią pustą), którą dąży ku doświadczeniu wewnętrznemu. Język W tym momencie wydaje się najrozsądniejsze zajęcie się nie "narzędziami kontestacji" (śmiech, ekstaza itp.), ale zainteresowanie się problematyką języka, która u autora Doświadczenia jest zawsze obecna, jakby podstawowa, współtworząca doświadczenie i kontestację. Bataillowski język to świadomy eksperyment w filozoficznym dyskursie, który ma swoje doniosłe uzasadnienie. Bataille znajduje się na granicy między dyskursem filozoficznym a poezją, miedzy zrozumiałością a zagubieniem się w grze symboli. Momentami język ścisłej filozoficznej argumentacji sąsiaduje z metaforami o znaczeniu poetyckim. Może wydawać się, że logika wywodu ucieka, szarpie się i wymusza inne sensy niż te, które konwencjonalnie zwykliśmy nadawać słowom. Może wydawać się, że jest to sprawa tłumaczenia i braku zgodności między językami i tradycjami. Ale wskazówkę do interpretacji tego szumu stanowi metoda "śliskich słów", która jak "ślepa plamka" i "dramatyzacja" jest rzucaną nam "liną ratunkową" w świecie "słów i dyskursów". Labirynt, pustynia[6] - to metafory dyskursu, to w nich człowiek gubi się, tonie jak w grząskich piaskach, - dlatego też potrzebuje liny ratunkowej, nici, po której wydobędzie się spod władzy języka. Ta banalna już dziś teza, że język powoduje nami, jest jak pułapka dla naszego człowieczeństwa staje się przyczyną, która buduje kontestację. Przedstawianie, mediacja, pośredniczenie - inaczej poznanie przez język, odkrycie przez zasłonięcie się zdaniem, ale bez tego wybiegu nie można już poznawać: "słowo > - pisze Bataille - pozostaje wciąż wrzawą", a mówienie jest samo w sobie przedstawianiem poznania, po to zaś by już nie poznawać, należałoby przestać mówić. Nawet gdyby piasek pozwolił moim oczom się otworzyć, nie zmieniłbym zdania: "słowa służą jedynie ucieczce", a kiedy przestałem uciekać, na nowo skłaniają mnie do ucieczki. Moje oczy się otwarły, to prawda, należało jednak tego nie mówić i pozostać zastygłym niczym zwierze. Chciałem mówić, a słowa, jakby obarczone ciężarem tysiąca snów, sprawiły, że moje oczy, jakby udając, że nie widzą, zamknęły się łagodnie."[7] - jest to wielokrotnie powtórzona przez Bataille teza, nie nowa zresztą, że słowa zaciemniają obraz poznania, a szczególnie poznania mistycznego. Opis staje się miejscem pogrzebu żywego doświadczenia. Z drugiej strony słowa pozwalają na zajęcie się łagodnym snem na jawie, który w postaci głosu wewnętrznego, zmienia nasze poznanie, ustawia je na tory, będące konwencjonalnie przyjęte. Słowa są filtrem, który nie pozwala dotrzeć do realności naszych uczuć, ale pozwala żyć w normalnym świecie, codzienności zahibernowanej w słowie. W męce Podmiot stykający się z tym, czym jest, odtruty, Zaratustra zdrowiejący, w piekielnej grocie samotności, zamknięty na szczycie. Trudno znaleźć określenie człowieka przedzierającego się ku doświadczeniu wewnętrznemu, mistycznemu stanowi, wywoływanemu przez samo-bycie. Od początku słowa zniekształcają, trudno dobrać odpowiedni ton, aby trafić w uczucie, trzeba wielokrotnie prześlizgiwać się, krążyć, aby nie udusić Bataillowskiego dzieła w zarodku. Doświadczenie Zaczyna się od doznania ekstazy - promieniującej radością i cierpieniem, dionizyjską ucztą. Związana z niedialektyczną, niedyskursywną wiedzą, objawieniem, trwogą, obnażeniem, wyjściem z projektu. Istota ludzka została obdarzona "pełnią możliwego" - tym, co może sobą reprezentować, czym może być i jak istnieć. Ale w toku ewolucji kulturowej niektóre elementy istoty zostały wyparte, cofnięte, na rzecz innych. Tak też w kulturze europejskiej wykluczona została sfera niedyskursywnych uczuć, na rzecz religijnej emfazy duchowości. Chrześcijański świat - bo ten krytykuje najmocniej Bataille w "Doświadczeniu" - usunął inny niż duchowy paradygmat poznania. Chrześcijaństwo to religia wskazująca na wartości pozaziemskie, wartości nieludzkie. Komunikacja człowieka z sobą jest podrzędna względem komunikacji z bóstwem. Chrześcijanin starając się być poddanym Boga wymaga od siebie życia lepszego, a w konsekwencji: usunięcia cierpienia. Ta dramaturgia życia zespala w całość kulturę, aż po wiek rozumu, wtedy zostaje zanegowana. Rozum stał się dominującym narzędziem poznania, następnie poddany był krytyce przez wrażliwość romantyczną. Wrażliwość ta staje się kanałem ujścia dla uciśnionych przez intelekt emocji, i kanał ten pozostaje przez przyzwyczajenie jako zamiennik religii. Bataillowski (anty)projekt "doświadczenia wewnętrznego" ma być nowym sposobem komunikacji człowieka z zapomnianymi wewnętrznymi stanami, atawistycznymi znamionami naszego rozwoju, mroczną nocą popędów i nie-wiedzy. Człowiek pierwotny poznawał wyższy świat, komunikował się z bóstwem w rytuałach, których szczytem ekstatycznym była ofiara. To samo mógł osiągnąć również przez środki odurzające wprowadzające go w stan ekstatycznego podniecenia. Psychologicznie te stany kojarzone są z możliwością doznawania zintegrowanego świata, a etnopsychologia nazywa stan ten "świadomością dialogową"[8]. Pozwala ona szamanom, kapłanom na komunikację z bogami oraz z systemem kultury, przez co wzbogaca się mitologia i wyznacza cele dla społeczności. W "Doświadczeniu wewnętrznym" ekstaza jest odczuciem pierwotnego zatracenia, związanego z komunikacją już nie z bóstwem (religia jest wybiegiem) tylko z samym-byciem. "Trwoga" zapoczątkowuje "doświadczenie wewnętrzne". A ono jest nowym autorytetem gdyż dramatyczny stał się sam byt, ludzkie istnienie. W doświadczeniu wewnętrznym widzieć można projekt o tyle o ile jest on związany z własnym zatraceniem, zniszczeniem. Nie jest to projekt mający na celu usunięcie cierpienia, wprost przeciwnie z doświadczenia płynie możliwość akceptacji cierpień, stania się z nimi jednością. Człowiek otwierając się jest pełen trwogi, jest obnażony z dotychczasowej wiedzy (człowiek Bataille'a dąży do wiedzy maksymalnej, w każdym z nas istnieje popęd do zdobycia wiedzy absolutnej i bycia całością) staje przed własną pustką i przed pustką istnienia.[9] Wreszcie stając się odtrutym z życia w "wiedzy i pracy" orientuje się, że jest wypełniony brakiem celu i sensu. Jedynym, co pozostaje człowiekowi stojącemu "u kresu" to rozpacz: "Rozpacz jest prosta: to brak nadziei, brak wszelkiej ułudy. To stan rozległej pustyni i - jak sobie wyobrażam - słońca."[10] I błaganie: "Drżąc, trwać w bezruchu, wyprostowany, pogrążony w samotnym mroku, w postawie wyłączającej gest błagania: błaganie, lecz pozbawione gestu, a zwłaszcza nadziei. Zagubiony i błagający, ślepy, na wpół martwy."[11] W męce, odrzuca to, co jest słowem, projektem przyszłości, ułudą i filozofią, stając się pustym elementem przestrzeni, punktem, dzieckiem w ciemnym lesie. Wybiera tabuistyczną stronę istnienia, to, co w zwykłym życiu jest odrzucane, spychane w nicość: Zapomnienie wszystkiego. Głębokie zejście w noc istnienia. Nieskończone błaganie niewiedzy, tonięcie w trwodze. Zsuwać się w otchłań i w nieprzeniknionym mroku doświadczać jej grozy.[12] Aby dotrzeć do "kresu możliwego" należy pozbyć się wszystkiego, co mamy, co jest nami, a nawet, co nami nie jest - pozbyć się innej miłości jak miłość do siebie. Przypomina się tu droga ascezy pustelników, lecz Bataille odmiennie rozumie życie. Jest ono dla niego przedmiotem zachwytu, drogą do wybawienia. Asceci chcieli odłączyć się od swego życia popędowego, w "doświadczeniu wewnętrznym" popędy stają się pierwszą prawdą, odruchy wewnętrzne znaczącymi symbolami życia. Jednocząc, nie odsuwając bólu i cierpienia można przedrzeć się ku szczelinie, w której dostajemy się pod zimny prysznic prawdy. Komunikacja "Doświadczenie wewnętrzne" nie jest dyskursywne. Ale uciec przed komunikacją się nie da. Doświadczenie wewnętrzne to poznanie przez trwogę, a poznanie to przedstawianie. Wiec już samo doświadczenie jest komunikacją, samo doświadczenie musi powstać w języku, ale też poza nim, w opozycji do języka - więzienia. Język pozostaje, ale jest swoim zaprzeczeniem, sam siebie neguje, ośmiesza w ciągłym ruchu kontestacji. Jest jak starogrecki oroboros symbol jedności świata w śmierci i odrodzeniu. Przez swoje zatracenie, ciągłe zaprzeczanie temu, co było wypowiedziane/napisane, jak też negację ja - podmiotu odnoszącego się do rzeczy i rzeczy samej (pełna kontestacja) powstać może obraz doświadczenia mistycznego. Tak też nie da się stanąć "na" kresie możliwego i tam pozostać, doświadczenie kresu zwykle jest chwilowe i często niepełne. A przedstawienie go jeszcze bardziej niepełne za sprawą unieruchomienia w słowach - brak jest jakiegoś kośćca, idei, która by podtrzymywała albo tworzyła całość. Doświadczenie wewnętrzne wymaga niebywałej wytrwałości i ciągłego błagania o jego nadejście - utrzymywania się w trwodze. Konieczna jest również zgoda na nieskończone wymykanie się sensu doświadczenia wewnętrznego, na jego przewrotną logikę. Dlatego: "cokolwiek bym napisał, kończy się to fiaskiem, jako że ścisły sens powinienem nadać temu co nieskończone - oddzielonemu od sensu bogactwu możliwości" - pisze autor, albo: "przypuszczam, że mogę dotknąć kresu jedynie w powtórzeniu, w tym sensie że nigdy nie jestem pewien, iż ów kres osiągnąłem, i nigdy pewien nie będę"[13]. Chaos napotkany po dojściu na "ostrze kresu", na granicę, może powodować tylko rozdarcie (jeszcze większe), choć z rozproszenia rozpaczy stajemy się punktem poza całością (osiągamy szczyt obserwacji obiektywnej) i tak nie możemy nadać adekwatnej nazwy nowej wiedzy, stajemy się opuszczonymi przez sens. Bo czym jest ta nowa wiedza nie biorąca udziału w dyskursie? Przemową dziecka do dorosłego? Żartem spowodowanym ośmieszeniem samej istoty dotychczasowego życia? Szaleństwem? Projekt Bataille ubolewa, że częstokroć w życiu ludzi zdarza się tak, iż mają oni do czynienia z pewnymi formami "doświadczenia wewnętrznego", np. w śmiechu, ekstazie erotycznej. Ale chęć ucieczki, odsunięcia się w projekt to przyczyna, dla której odsuwają się, odwracają się plecami i starają się zapomnieć. Filozof krytykuje "życie w projekcie" mające na celu zasłonięcie ustki i braku sensu ludzkiej egzystencji. Ten egzystencjalny moment krytyki społeczeństwa kapitalistycznego przywodzi na myśl Pascalowski zakład. Tyle, że zakładać się należy o bycie w projekcie lub bycie z doświadczeniem wewnętrznym. Bataille pisze, że "żyję i wszystko odbywa się tak, jakby życie bez kresu było możliwe do pojęcia. Co więcej, pragnienie staje się we mnie coraz bardziej natarczywe, chociaż jest słabe. A przy tym mroczne perspektywy kresu tkwią w mej pamięci, lecz nie wywołują już przerażenia i pozostaję ogłupiały, trapiąc się śmiesznymi niedolami, zimnem, zdaniem, jakie mam napisać, planami na przyszłość: >, w którą jestem rzucony, w której pogrążam się wraz ze wszystkim, co jest; ta prawda, którą znam i w którą nie mogę wątpić; jestem wobec niej jak dziecko, umyka mi ona, a ja pozostaję ślepy. Należę chwilowo do domeny przedmiotów, których używam i pozostaję obcy temu, co piszę." Człowiek należący do dziedziny przedmiotów sam staje się narzędziem, uprzedmiotawia się sprowadzając na szczyt rozum i ja. Legalnie, w zgodzie z innymi domaga się życia lepszego, postępu; cierpienie jest do usunięcia przez racjonalnie "działanie", "myśl dyskursywna jest czynem bytu ludzkiego zaangażowanego w działanie"[14]. Projektuje swój czas jak bitwę, po to by przy końcu w przerażeniu i tak dojść do prawdy. Projekt jest to "odkładanie istnienia na później", ale też jest przybieraniem maski - "zawieszaniem" własnego bytu[15] - życiem nieautentycznym. Rozum kartezjański - mistrz przedstawień i projektów w doświadczeniu wewnętrznym ma być zniesiony na margines, a wyjście ma stanowić projekt takiego doświadczenia. Czytamy dalej: "Doświadczenie wewnętrzne kierowane jest przez dyskursywny rozum. Jedynie rozum posiada moc dekomponowania własnego dzieła, zburzenia tego, co sam zbudował."[16] Ani szaleństwo, ani własna egzaltacja nie prowadzą do "mrocznego rozświetlenia". Jedynie rozum użyty przeciw samemu sobie, może pozostawić nienaruszoną ważną funkcję komunikacji i destruować to, co odnajduje w sobie: wielką głupotę mas. "Ja nie ma znaczenia" Kolejnym etapem projektu doświadczenia wewnętrznego jest zniesienie przeciwstawienia podmiot - przedmiot, zniesienie stosunku miłości i posiadania. Ipse, ja, są ciągłym dążeniem do wiedzy, do scalenia z całością oraz do odtworzenia siebie w tej całości. Ciągłe chcenie jest powodem trwogi, powodem ogarniającej mani posiadania przedmiotu - dopiero przybycie ku kresowi ośmiesza wysiłek ja, wykpiwa absolutną wiedzę, pozwala dojrzeć pustkę i bezsens istnienia jako dążenia. Gdy "dzikie ipse" zatraca samo siebie nie w przedmiocie tylko we wszystkim (jako całości), nie jest już zainteresowane swoim byciem i utwierdzaniem się w nim, staje się nagie i puste - "wówczas pojawia się zachwyt"[17]. Ja - podmiot zostaje unicestwione w ekstazie, w innym pojęciu świata. Po rozbiciu podmiotu filozoficznego - pisze Foucault w "Przedmowie do transgresji" - pojawia się figura oka z pozycji, której pisze Bataille.[18] "Ja" Bataillowskie, autor, podmiot piszący, zatraca się w punkcie, którym staje się rozbite ja. Punkt ten wybierając nie-wiedzę staje się ekstazą. Następnie rezygnując z zachwytu nad sobą, stara się osiągnąć oschłość w ekstazie, i skupić w jednym punkcie wszystkie przeszłe zachwyty, aby odkryć w sobie oko niekierujące się ku przedmiotowi, ale ku wewnętrznej nocy człowieka. Oko: "jest lustrem i lampą - pisze Foucault - rozlewa światło w krąg siebie i, w być może niesprzecznym procesie, to samo światło wtrąca w przeźroczystość swej sztolni. [...] To figura bytu, będącego transgresją własnych granic."[19] Nie-wiedza komunikuje ekstazę - znaczy tyle, że tylko podmiot, który dąży do własnego unicestwienia, czyli "nie-wiedzy" a zarazem ma pragnienie zatracenia się w przeciwieństwie "nie-wiedzy", czyli we "wszystkim" może osiągnąć ekstazę i jednocześnie komunikować ją. Ale nadal należy pytać: kiedy ja nie ma znaczenia jaką substancją staje się człowiek? Zadać takie pytanie to szukać odpowiedzi na temat tego, co istnieje. Czy istnienie człowieka to tylko ześlizgiwanie się w kierunku śmierci? Czasowa iluzja, nigdy nieskończona, do końca bezsensowna? Wejrzenie w noc istnienia, oślepiającą pustkę można by nazwać życiem w świecie bez tabu, a metodę doświadczenia wewnętrznego sposobem przekraczania tabu. Transgresja już uwewnętrzniona będzie tylko kolejnym momentem w wiedzy ludzkiej. Jeżeli przyjmiemy, że tabu to ciemna strona człowieczeństwa, ukrywająca się przed nami samymi to doświadczenie Bataillea stanowi przejście na kraniec tej wiedzy, a oko to sposób, w który możemy poruszać się w tej nieznanej krainie zachowując się, nie przechodząc przez granicę szaleństwa i nie kończąc poznania na poziomie trwogi i przerażenia. Wprowadzenie seksualności, erotyzmu do kultury, a szczególnie do języka, przez Sade'a i Bataille'a, stanowi według Foucaulta doniosłe zdarzenie naszej epoki. Język przestał krążyć wokół spraw wyższych, uduchowionych - odpowiedzi na wyzwania bezgranicznego apetytu podmiotu, a zajął miejsce przewodnika w erotyczności bytu: "od dnia, gdy nasza seksualność zaczęła mówić i być mówiona, język przestał być etapem rozwijania w nieskończoność; w jego gęstości doświadczamy odtąd skończoności i bytu. W tym mrocznym schronieniu napotykamy nieobecność Boga i naszą śmierć, granice i ich transgresję."[20] [1] Por. Małgorzata Kowalska, Dialektyka poza dialektyką, Od Bataille'a do Derridy, Warszawa 2000. [2] G. Bataille, Doświadczenie wewnętrzne, przeł. Oskar Hedemann, Warszawa 1998, [3] Tamże, s. 221. [4] Tamże, [5] Trwoga w rozumieniu Bataillea jest stanem przerażenia, bezsilności ludzkiej, jaka staje się udziałem człowieka narażonego na "inne" czy "możliwe". Nie jest to pojecie bliskie trwodze Heideggerowskiej, bo zbyt mało pojemne i intymne, trwoga Heideggera to pojęcie bliższe bataillowskiemu projektowi - dramat życia codziennego z całymi konsekwencjami czasowymi. [6] "[...] i prawdą jest, że słowa, ich labirynty, wyczerpujący bezmiar ich możliwości, a wreszcie ich zdradliwość, maja w sobie coś z ruchomych piasków.", tamże, [7] Tamże, s. 67. [8] Por Andrzej Pankalla, Psychologia mitu, Warszawa 2000. [9] W literacki sposób Bataille tak przedstawia owo odczucie pustki: "Nie pomyślawszy o tym przez chwilę >, że zaczyna się czas agonii. Nie buntowałem się, pragnąłem cierpieć iść dalej, dojść, nawet gdyby mi przeszło zginąć, aż do samej >. Poznawałem, chciałem poznać, złakniony tej tajemnicy, nie wątpiąc ani przez moment." G. Bataille, Maddame Edwarda, przeł. T. Komendant, w: Literatura na świecie, nr 10 1985, s. 139. [10] G. Bataille, Doświadczenie wewnętrzne, [11] Tamże, s. 96. [12] Tamże, s. 97. [13] Tamże, s. 106. [14] Tamże, [15] "jestem bytem zdolnym zawiesic w sobie samo bycie.", tamże, s. 111 [16] Tamże, [17] Tamże, [18] Michel Foucault, Przedmowa do transgresji, przeł. Tadeusz Komendant, w: tenże, Szaleństwo i literatura, red. Tadeusz Komendant, Warszaw 1999, s. 60-63. [19] Tamże, s. 60. [20] Tamże, do góry UWODZENIE SŁOWAMI czyli komunikacja werbalna Jezeli dotychczas siedziałeś na randce i pociłeś się w stylu „o czym tu dalej mówić??”. Jeżeli dotychczas dziewczyny nie chciały się umówić po raz drugi. To gdzieś tkwił problem w tym co im mówisz. Komunikacja werbalna (słowami) to jeden z filarów nowoczesnego uwodzenia. Dobrze wiesz, że „dobry bajer nie jest zły” 😉 Ci którzy mają wiele kobiet potrafią z nimi rozmawiać w pewien szczególny sposób. Oto dokładnie czego możesz się nauczyć z mojego szkolenia: – poznasz 18 moich własnych historii przekazujących wyższą wartość (DHV), na tej podstawie nauczysz się jak tworzyć swoje historie do uwodzicielskiej rozmowy z kobietą, – poznasz 5 moich specjalnych historii jak pokazywać kobiecie swoją unikalność, żeby była oczarowana Twoją wyjątkowością, – poznasz moje autorskie i nigdzie nie publikowane patenty na to, żeby to kobieta się starała podtrzymać rozmowę, – przestaną byc dla Ciebie problemem sytuacje, gdy zapada „martwa cisza” ponieważ będziesz wiedział jak wznawiać i sterować rozmową dzięki kilku prostym trickom – dostaniesz rozpiskę wszystkich moich tekstów, zagrywek, zabawnych ripost, które używam do flirtu z kobietą i będziesz tym zaskoczony jak to jest skuteczne, – otrzymasz praktyczne wskazówki, co i w jakim momencie mówić do kobiety, żeby za każdym razem pociągać ją bardziej, to jest tak proste, a prawie nikt o tym nie wie, – nigdy więcej już nie będziesz miał „pustki” w głowie, bo na każdy moment rozmowy z kobietą dostaniesz moje sprawdzone sposoby, proste i gotowe do wykorzystania na już lub do modyfikacji, – dokonam selekcji i tuningu (poprawy) Twoich własnych historii, nauczysz się je opowiadać w nowy ekscytujący dla kobiety sposób, – pokażę Ci 2 tricki jak możesz zaadoptować czyjeś teksty i historie, aby opowiadać go tak jakby był Twój (tak wiem, że to podstępne, lecz chodzi o to żebyś był skuteczny), – zrozumiesz jakie popełniałeś błędy w tym co mówiłeś (komunikacja werbalna), które sprawiały, że dziewczyna przestawała być Tobą zainteresowana!! – nauczysz się jak opowiadać historie, żeby kobieta chłonęła je jak gąbka, no i żeby to nie wyglądało „sztucznie” – nauczę Cię tego co mówić, żeby kobieta nie miała żadnych oporów przed i wiele innych tajników rozmowy z kobietą, Jeżeli będziesz miał absolutnie JAKIEKOLWIEK pytania z tej dziedziny – DOSTANIESZ na nie odpowiedź. Na 100%. Komunikacja werbalna i jej sekrety stoją przed Tobą otworem. Oszczędzisz Sobie Wiele Lat Trudu i Porażek, Aby Nauczyć się Co Dokładnie Mówić Kobiecie… Nigdzie w Polsce obecnie nie znajdziesz czegoś podobnego! Wiem jak nauczyć Ciebie poprawnego opowiadania historii, rutyn, itp., bo uczyłem się tego do najlepszych na świecie. Konsultowałem moje historie z Futurem, Tenmagnetem (Love Systems), dzięki temu przez jeden dzień nauczysz się sprawdzonego materiału (ich i mojego), który da Ci nowe sukcesy z kobietami. Wszystko jest tak zaplanowane, abyś na moich przykładach z życia nauczył się jak rozpoczynać, prowadzić i kończyć interakcję z kobietą, Jedni będą narzekać, że to jest nienaturalne, manipulacyjne albo sztuczne… a Ty w tym czasie będziesz cieszył się towarzystwem kobiet. Dostaniesz ode mnie konkretny i przetestowany materiał do rozmowy zamiast enigmatycznej „wibracji” (to na innym szkoleniu). Uwaga!! Szkolenie to odbyło się w styczniu 2011. Nagranie AUDIO z niego dostępne jest TUTAJ: Oto wrazenia uczestników poprzednich coachingów : „Szkolenie z rutyn bardzo mnie zaskoczyło oczywiście pozytywnie, Marcin cierpliwie odpowiadał na wszelkie pytania, praktycznie wiele rzeczy mi się rozjaśniło po tym szkoleniu 🙂 Adept bardzo wnikliwie oceniał przygotowane przez nas historie i poprawiał wszystkie nawet drobne błędy, co mi sie spodobało. A historie które dostaliśmy jako gotowce, przetestowałem wczoraj (kilka z nich) i jestem bardzo zaskoczony, bo wyglądało to prawie jak hipnoza na dziewczynie, nie spodziewałem się aż takiego efektu. Troszkę trzeba wykuć po tym szkoleniu, ale moim zdaniem warto. Co do korekty moich historii, dzięki wielkie, bardzo wiele mnie to nauczyło, myślałem że one są w miare ok, a widze ze popełniałem katastroficzne błedy.” Andrzej „co do samego szkolenia: miłe zaskoczenie. Dostałem tyle rutyn, historii, projekcji i innych przydatnych tekstów, że aby to wszystko opanować będę potrzebował jeszcze duuuużo czasu. Z uwagi na moją długą przerwę w grze uważałem, że każdy materiał mi się przyda, natomiast to co dostałem zwróciło mi uwagę na to, że „jechałem” w zupełnie innym kierunku. Dlaczego ja mam ganiać za pannami i być namolnym, natrętnym (niepotrzebne skreślić) skoro mogę sprawić, że to ona potrzebuję mnie, że to właśnie kobieta będzie się starać o moje względy. Totalne odwrócenie ról. To mi się podoba :)No i ten kop, który otrzymałem kiedyś, działa nawet teraz„ Smaq _ „Adept, chciałem Ci napisać na bieżąco, że po szkoleniu z tekstami po prostu jestem zadowolony. Muszę przyznać, że wahałem się trochę wydać jakąkolwiek kasę na szkolenie z tego, co mówić kobietom, jak opowiadać i co przekazywać w historyjkach/opowieściach i tak dalej, bo uważałem, że całkiem nieźle mi to wychodzi. Miałem nawet na to dowody w postaci numerów telefonów przechwyconych na polu boju, tudzież innych akcji. Ponieważ mam już parę miesięcy „stażu” i pewne rzeczy zdarza mi się powtarzać w różnych opowieściach tu i tam, to i trochę oceny przez eksperta nie zaszkodzi – tak sobie pomyślałem i dlatego przyszedłem i… muszę przyznać, że dostałem naprawdę duuuuużo więcej, niż się spodziewałem. Spodziewałem się bowiem drobnych poprawek, delikatnych sugestii, paru ciekawych tekstów lub historyjek, które może będą do mnie pasowały, a może nie. A tu proszę – zapisałem chyba ze 20 stron maszynopisu! Super spodobały mi się jajcarskie teksty, które dorzucałeś nam do historyjek. Ubaw po pachy i teraz mam swoje materiał „stuningowane przez Adepta” plus tyle dodatkowych wariackich tekstów, że się nie mogę doczekać weekendu, kiedy z tym towarem pojawię się na mieście 😉 Napiszę jak poszło, tylko najpierw muszę to ułożyć w głowie i się po prostu nauczyć… Dotychczas bardzo rzadko czegokolwiek się uczyłem na pamięć, za cholerę nie mogę nauczyć się jakiś patternów, większość z nich do mnie słabo pasuje i tyle. Ale co innego nauczyć się swoich tekstów w wersji „podrasowanej” przez Adepta 🙂 Muszę przyznać, że naprawdę widać, że spędziłeś w cholerę czasu testując różne opcje w terenie. Dzięki i szacun za fajny pomysł na szkolenie i za umiejętne przekazanie tematu. Pozdrawiam. Roberto” Uwodzenie słowami czyli uwodzicielska komunikacja werbalna. Czeski Raj to nazwa popularnego regionu turystycznego i najstarszego obszaru chronionego krajobrazu u większego z naszych południowych sąsiadów, położonego zresztą nieopodal granicy z Polską. Czeski raj to także tytuł nowej książki Jaroslava Rudiša (rocznik 1972), popularnego prozaika z tamtego kraju, pochodzącego właśnie z Czeskiego Raju – pisarz urodził i wychował się w jednym z głównych miast regionu, Turnovie. Tytuł oczywiście jest nie tylko dosłowny – to wszak powieść, nie przewodnik turystyczny – i nie dotyczy jedynie miejsca akcji. Chodzi raczej o wgląd w czeską (i chyba nie tylko czeską) duszę, która okazuje się odległa od rajskich debiutował w 2002 roku i do dzisiaj wydał siedem książek, z czego sześć pierwotnie napisał po czesku, a jedną po niemiecku. Jest też współtwórcą komiksów, autorem scenariuszy filmowych i teatralnych, prowadzi audycje radiowe, pisze teksty piosenek, śpiewa w zespole. Wszystkie jego „czeskie” powieści doczekały się przekładów na język polski. W swojej ojczyźnie jest popularny, niemal po gwiazdorsku. To literatura przystępna, momentami wręcz „czytadłowa”. Jej głównym tematem są poglądy, odczucia, lęki i nadzieje współczesnych Czechów – przede wszystkim tych wielkomiejskich, czasami rozmaitych dziwaków i subkulturowców. Jest to też wgląd, mimo lokalnego sztafażu, raczej „zdeczechizowany”, bo wiele tych sytuacji, postaw i refleksji można bez trudu znaleźć gdzie indziej. To zresztą chyba jedna z przyczyn sporej popularności pisarza z niewielkiego i niezamożnego kraju. Powieści Rudiša doczekały się już licznych autora Czeskiego raju nie są traktatami moralnymi, aczkolwiek nie jest to także obserwacyjno-socjologiczny banał. Mamy tu nieźle odmalowane lęki naszej epoki, neurozy społeczeństwa obfitości, normalsów i freaków, modnych kosmopolitów i wychodzących z niszy „narodowców”; jest tu samotność w tłumie i masowe społeczeństwo konsumpcyjne jednakowych ludzi przekonanych o swojej oryginalności. Ot, weźmy uwagę z Końca punku w Helsinkach:Pościągał z nowych źródeł pięć tysięcy płyt i policzył, że razem z tymi, których do tej pory nie słuchał, spędziłby niemal rok na słuchaniu ich non stop. I to po każdym albumie miałby tylko krótką przerwę na toaletę, kawę i papierosa i w ogóle by nie spał. […] Wypalił jeszcze kilka płyt dla Olego, przekonywał, że musi tego posłuchać, bo to bomba i rewolucja porównywalna tylko z pierwszym lotem w kosmos. Postrock, postfolk, postelektro, postjazz, postpop, postwave i jeszcze kilka post-post-post. Albo z Ciszy w Pradze:Każdy telewizor można kupić na raty. Na miejscu zapłacić dziesięć procent, a resztę spłacać przez jedenaście miesięcy. To wygodne. Wkrótce będzie można kupować na raty też ludzi, możliwe, że już tak jest, że gdzieś w Rumunii można kupić dziecko na raty, jak wam to z drugą połówką w Londynie czy Paryżu nie w Polsce mowa o Czechach i o literaturze czeskiej, pojawia się niemal zawsze ten sam zestaw stereotypów. Opowieści przy piwie i knedlikach, wojak Szwejk, a przede wszystkim humor, dystans i ironia. U Rudiša są: humor, ironia i dystans, ale raczej na marginesie i jako tło do współczesnych problemów, które wbrew pozorom beztroski i wyluzowania nie omijają mieszkańców tamtego kraju. Choć to proza znacznie lżejsza i pozbawiona poważniejszych wątków metafizycznych, więcej tu podobieństw do depresyjnych książek równolatka pisarza, nieżyjącego już Jana Balabána, niż do polskich wyobrażeń o knajpianym czeskim humorze i jego literackich wersjach. Tak, bohaterowie Rudiša piją piwo, ale smakuje ono czasami niezwykle gorzko, a bywa i tak, że do kufla kapią łzy. Wspomniane „zdeczechizowanie” dotyczy także książki najnowszej, a może właśnie jej dotyczy najmocniej. Jak bardzo paradoksalnie by to nie brzmiało, skoro jej akcja – a raczej brak akcji – rozgrywa się wśród prowincjuszy. W gronie bywalców raczej „czeskiej hospody” niż „czeskiej kawiarni”, by użyć popularnego rozróżnienia, które u naszych sąsiadów jest odpowiednikiem opisania konfliktu polskiego „ciemnogrodu” z rodzimymi „lemingami”. Sposób, w jaki Rudiš napisał Czeski raj bliski jest manierze teatralnej. Treścią są dialogi w łaźni – starej, niszczejącej budowli z czasów komunizmu, o której wciąż krążą pogłoski, że zostanie wyburzona ze względu na stan obiektu. Ta łaźnia podobno naprawdę istnieje, a autor wykorzystał między innymi historie zasłyszane osobiście w tymże przybytku. Kilkunastu mężczyzn poci się i rozmawia – większość to stali bywalcy, czasami wpadnie ktoś uczęszczający rzadziej. Poza kobietą sprzątającą obiekt i wyganiającą maruderów, nie ma innych bohaterów niż kilkunastu mężczyzn w wieku od wczesnodorosłego po emerytalny. Nie znamy nawet imion, ponieważ autor opisuje ich za pomocą wykonywanych zawodów czy innych funkcji społecznych lub zdarzeń. Jeden sprzedaje ubezpieczenia, inny był mistrzem w tenisie stołowym, jeszcze inny jest strażakiem; któremuś zmarła żona, kolejny jest ginekologiem i tak dalej. Kolejne pory roku, rozmowy bezimiennych facetów w klaustrofobicznej saunie – nic więcej. Jeszcze tylko śmiech kobiet zza ściany, bo miłośnicy ciepłej pary i zimnej wody są przekonani, że poza przepierzeniem znajduje się część damska, a tam rozlega się nieustanny chichot, podczas gdy oni omawiają sprawy, rzecz jasna, poważne. Oprócz sprawozdań ze zwykłego życia (co kto zrobił, gdzie pił, co mu dolega, gdzie kupić dobrą goudę i tak dalej), tematami są małe codzienne dramaty, takie jak śmierć żony jednego z bywalców, któremu w efekcie świat się rozsypał i który próbuje ocalić resztki czasów przed tragedią niewietrzeniem mieszkania, aby zatrzymać zapach zmarłej. Która zresztą okazuje się być eks-kochanką innego bywalca. Albo rozpad małżeństwa kolejnego z saunowiczów, tego, który chętnie pouczał innych, jak postępować w małżeństwie, aby było dobrze i bez perturbacji. Są też dobre rady ginekologa, traktowanego przez pozostałych jako specjalista od chorób wszelakich, który zaleca każdemu picie trzech piw dziennie (ani mniej, ani więcej) jako uniwersalny środek na dobre samopoczucie. Zapytany w końcu, czemu sam nie pije, okazuje się być wyleczonym alkoholikiem ze sponiewieraną wątrobą. Mordercze dystanse przejeżdżane na rowerze przez analityka danych okazują się sposobem na zapomnienie o wyniszczającej pracy zawodowej, a ponoć udane małżeństwo innego, chwalone przezeń, okazuje się polegać na tym, że prawie z małżonką nie rozmawia:Inni się kłócą, ciągle wydzierają się na siebie, a my sobie wspaniale milczymy. […] Żona mnie kocha, nie myślcie sobie. Nawet jak tak wspaniale milczymy. Na pięćdziesiątkę dała mi grób. Piękne miejsce, na nowym cmentarzu, drugi rząd, w słońcu. Będę miał tam ładnie, jak już mnie nie czasami w łaźni pojawia się echo spraw większych, na przykład spór o islamistów, ukazany w swej dojmującej banalności, którą chyba każdy zna z niekończących się przepychanek słownych. Ktoś się boi wyznawców Allacha i mówi o tym strachu medialnymi sloganami, choć nie zetknął się z niczym przerażającym w realnym świecie, ale też oczywiście buńczucznie zapowiada, iż stanie islamistom na drodze; ktoś inny na identycznie sloganowym poziomie ripostuje, że jego dentysta to Syryjczyk i świetny facet, więc chce temu przeciwnemu islamistom dać po gębie. Sporadycznie pojawiają się refleksje cywilizacyjne:Ja to ciągle mówię, że to wszystko wina internetów. Od kiedy są internety, moim pacjentkom odbija. – Dokładnie. Mówił, że dopiero teraz wszyscy się sypią. Miał u siebie czternastoletnią dziewczynę, która się załamała, bo przez piętnaście minut nie przyszedł do niej esemes. W sensie, że nikt jej nie lubi, skoro nie odpisują. Takie dzisiaj ludzie mają choroby. Ludziom teraz strasznie odbija. […] – Teraz normalnie sobie uświadomiłem, że jestem szczęśliwym, jak w pracy nie działa nam sieć. […] – Ja bym normalnie wyłączał net, żeby ludzie więcej zasuwali. Albo żeby sobie odpoczęli i czytali. Powinno na to być jakieś internetowe prawo. Ludzie się dobrowolnie nie odłączą, co nie?W pewnym momencie jeden z amatorów sauny prosto, lecz w bardzo trafny sposób dotyka jednej z bolączek naszej epoki – chronicznego niedoboru wolnego czasu i nadmiaru zajęć oraz tego, jak wpływają one na życie rodzinne, gdy aktywność na rzecz utrzymania się na ekonomicznej powierzchni zostaje spleciona z chęcią większego komfortu: „Dzisiaj baby chcą mieć wszystko. Chcą, żebyś przynosił do domu forsę, żebyś harował, chcą, żebyś był w domu. Ale jak masz być w domu, skoro musisz harować, żeby była forsa?”. W rozmowach nie pojawia się doraźna polityka, pojawia się natomiast nieśmiało i niekonkretnie wyrażone przekonanie, że coś jest nie tak i że kończą się „znane czasy”. Jak mówi jeden z bohaterów, potrzebna jest nowa „aksamitna rewolucja”. Przekonuje, że powinna ona iść nie w lewo, nie w prawo, lecz prosto, choć przecież zupełnie nie wiadomo, co miałoby to oznaczać. Jakkolwiek tak znaczna nieobecność sporów okołopartyjnych wydaje się w gronie rozgadanych mężczyzn niezbyt realna, to jednak odmalowanie post-politycznej pustki i zagubienia należy do jednej z trafnych obserwacji społecznych Rudiša. Fakt, iż autor uczynił bohaterami niemal wyłącznie mężczyzn, a kobiecy jest tylko chichot zza ściany, zresztą, jak się okaże, wyimaginowany, to oczywiście efekt przesiadywania w saunie męskiej. Ale właśnie mężczyźni są w tej epoce bardziej uderzająco bezradni, bo to od nich przez lata oczekiwano objaśnień i to oni sami od siebie też ich oczekiwali. Nadal chcą wyjaśniać świat, tylko że trwającą epokę objaśnić jest coraz trudniej. Rozmowy w Czeskim raju są głównie o niczym. Banalne, arcyproste, momentami bardziej przypominają stenogram z podsłuchu niż literaturę. To nie jest Hrabal, do fascynacji którym przyznaje się autor. To prędzej anty-Hrabal. Choć pojawia się tu humor, knajpiany żart, a nawet kilka wspominkowych opowieści, to zamiast potoczystej, baśniowej gawędy otrzymujemy oszczędne, sprawozdawcze komunikaty z życia ludzi, którzy niczego na potrzeby słuchaczy nie ubarwiają; przeciwnie, raczej odzierają z kolorów („Ja wam powiem, jak powstał człowiek. Świnia ruchała się z małpą i gotowe”). A może właśnie jest to Hrabal, tyle że zupełnie innej epoki? Epoki skrótowych komunikatów i komunikatorów, haseł reklamowych, pośpiechu, nadmiaru wrażeń. Epoki, w której nie istnieje już czas przepuszczany beztrosko przez palce, więc nie ma też niekończących się rozmów. Epoki innej niż ta, w której istniały niedobory konsumpcyjne i nie zmienialiśmy co chwilę gadżetów na nowsze, ale zarazem nie byliśmy przepracowani, pogrążeni w nawykowych rytuałach konsumpcyjnych, przebodźcowani, odhaczający kolejne „must have’y” z listy powszechnych nabytków materialnych i rozwojów intelektualnych. Nie zdziwię się, jeśli ktoś uzna, że to już nie jest literatura, że to zbyt proste, że brak tu tego wszystkiego, co sprawia, że w ogóle czytamy, zamiast po prostu podsłuchiwać gdziekolwiek cudze rozmowy. Nie ukrywam, że miałem podczas lektury refleksje tego rodzaju. Jeśli jednak literatura ma przynajmniej w części być sejsmografem własnej epoki, to obawiam się, choć przecież wolałbym się mylić, iż w swojej nowej książce Jaroslav Rudiš wypełnia to zadanie całkiem dobrze. Chcecie wglądu w czeską duszę? Oto ona, tyle że inna, niż mówi o niej polski stereotyp knajpiano-knedlikowy. I nie tylko o czeskich duszach tu poczytacie, także o naszych. Lektura zajmie niewiele czasu, bo to raport, który jest czytadłem. I czytadło, które, być może mimowolnie, jest Rudiš, Czeski Raj, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, Wrocław 2020, przełożyła Katarzyna Dudzic-Grabińska Glosa W marcu 2017 roku w ramach festiwalu „Dni Kultury Żydowskiej Adlojada” w Szczecinie, z okazji setnej rocznicy urodzin poetki, odbyła się dyskusja na temat życia i twórczości Zuzanny Ginczanki. Uczestniczyli w niej Arleta Galant, Anna Godzińska, Aleksandra Grzemska i piszący te słowa. Pokłosiem dyskusji był mój tekst „Zuzanna Ginczanka. Życia po życiu” opublikowany w tomie „Adlojada. Pamięć i kultura” (Szczecin 2018). 25 marcu 2020 roku w ramach kolejnej edycji „Adlojady” miała odbyć się dyskusja na temat powrotów Ginczanki. Udział w niej zapowiedzieli Aleksandra Grzemska, Jarosław Mikołajewski, a także ja. Z powodu pandemii COVID-19 dyskusja jak i cała tegoroczna edycja Dni Kultury Żydowskiej w Szczecinie zostały odwołane. Poniższy tekst jest próbą uchwycenia i przedstawienia tego, co mogliby usłyszeć uczestnicy i uczestniczki niedoszłej dyskusji. Można go również czytać jako kontynuację publikacji wskazanej w poprzednim akapicie. *** Legendy Setna rocznica urodzin Zuzanny Ginczanki wywołała falę publikacji, która dociera do nas jeszcze teraz, dwa-trzy lata po okrągłej rocznicy. Poza wydawnictwami naukowymi, historycznoliterackimi, próbami kolejnych interpretacji jej wierszy oraz pełnym zbiorem poezji pojawiły się również artykuły popularyzatorskie i książki o osobistych spotkaniach z twórczością i legendą poetki. W myśl słów „po Kiec i Araszkiewicz nic więcej chyba się nie da. Można ją [Ginczankę] tylko czytać, czuć i się zastanawiać” (s. 28) wertować możemy prywatne, monoteistyczne mitologie powstałe na skutek fascynacji autorką „O centaurach”. Tak właśnie określić należy zacytowaną w poprzednim zdaniu książkę Jarosława Mikołajewskiego „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” (Warszawa 2019). Tej narracji przyjrzę się we wstępie do niniejszego szkicu. Wybieram ją na początek, ponieważ jako jedyna, w niepowtarzalny sposób, zbiera wszelkie recepcyjne grzechy umacniające fundament biograficznego pomnika Ginczanki. W kolejnych akapitach przyjrzę się pracom wymienionych przez poetę Agaty Araszkiewicz i Izoldy Kiec – zredagowanym i napisanym przez wskazane badaczki monografiom, które ukazały się równolegle i po publikacji autora „Terremoto”. Taki układ podważyć może sąd zawarty w przytoczonym wyżej cytacie. Moim celem jest bowiem próba odpowiedzi na pytanie: jak pisać o Ginczance sto lat po jej narodzinach. W historii literatury polskiej funkcjonuje określenie „brązownicy”. Przypisujemy je Boyowi-Żeleńskiemu, który walczył z wybiórczym i podniosłym tworzeniem pamięci o kimś, kto ma stać się bóstwem, wzorem bez wad czy pęknięć. Wydaje się, że pisanie Mikołajewskiego bliskie jest właśnie takiemu projektowi. Mikołajewski nie jest osamotniony. Na tej samej półce, co „Cień w cień” postawić można wydaną rok wcześniej książkę Marii Stauber „Musisz tam wrócić. Historia przyjaźni Lusi Gelmont i Zuzanny Ginczanki” (Kraków 2018). Lusia Gelmont to ta żywotna starsza pani, z którą zdążyły porozmawiać badaczki życia i twórczości Ginczanki; zarówno Kiec jak i Araszkiewicz. Miała być ostatnią lub jedną z ostatnich żyjących osób, która pamiętała poetkę. Miała być również tą, która stała się depozytariuszką jej ostatniego tekstu; dzięki niej po wojnie trafił on do redakcji „Odrodzenia”. Pamiętam taki moment badań nad życiem Ginczanki, gdy wydawało się, że narracja Gelmont-Stauber powinna być ocalona i spisana. Przypadał na czas po publikacji pierwszej monografii Kiec oraz pracy Araszkiewicz. Prawie dwie dekady później widoczna stała się odwrotna zależność. Spisana przez córkę historia zdaje się tylko wykorzystywać biogram poetki jako stelaż dla opowieści o samej Lusi Gelmont. Pisząc „wykorzystywać” nie mam na myśli kwestii etycznych, lecz konstrukcyjne. „Musisz tam wrócić” to biograficzna opowieść o matce skryptorki. Jej kolejne odsłony zorganizowane są wokół epizodów z życia Ginczanki, które znamy ze wspomnień Gombrowicza, Lipskiego, Łobodowskiego i samej Gelmont. Stauber ich nie weryfikuje, nie podaje też źródeł narracyjnej wiedzy. Nie taka jest rola jej opowieści. Zamiast tego po prostu fabularyzuje wspomnienia i rozpisuje je na sceny czy dialogi. O czym mogły rozmawiać Lusia i Zuza w Warszawie? Czego słuchać w radiu, przygotowując się do wyjścia? Kogo spotkać na obiedzie i do której restauracji iść wieczorem? Z czego mogły żartować, śmiać się? Kolejne epizody odzwierciedlają legendy i dykteryjki zaczerpnięte z kufra międzywojennego dwudziestolecia. Autorka przeplata nimi życie własnej matki. W tym miejscu zaznaczyć należy, że życiorys Lusi Gelmont pozostaje dla nas ciekawy nie przez, lecz pomimo zbieżności z życiorysem Zuzanny Ginczanki. Nie trzeba ich parować. Efekty takiego zabiegu są negatywne dla obu bohaterek. Po pierwsze: nie poznajemy istotnych, powojennych lat z życia Gelmont-Stauber. A te wydają się ważkie w kontekście historii polskiego (anty)semityzmu. Po drugie: Ginczanka, którą spotykamy na kartach „Musisz tam wrócić”, jest właściwie kimś lub czymś na kształt „haka na czytelniczą uwagę”, niczym (nawet nie nikim) więcej. Ta dygresja mocno powiązana jest z kwestią „grzechów głównych”, o których miałem pisać w kontekście Mikołajewskiego. Przed książką wydaną w reporterskiej serii Dowodów na Istnienie opublikował on (w znanej serii notesów wydawnictwa Austeria) „Notes Zuzanny Ginczanki” (Kraków 2016). Czytelnicy i czytelniczki mogli obejrzeć w nim zdjęcia poetki, poczytać jej poezję i fragmenty wspomnień o niej (teksty wybrane zostały przez Mikołajewskiego), a także – jak to w notesie – wpisać weń własne notatki. W trakcie lektury „Cienia w cień” szybko okazuje się, że zawarte w niej zapiski są właśnie tym, co mogłoby wypełnić puste strony „Notesu Zuzanny Ginczanki”. W tym biograficznym reportażu (choć to chyba zbyt szacowna kategoria dla tej książki) nie znajdziemy zdjęć Ginczanki. Zamiast nich autor umieścił tam intymistyczne zapiski dojrzałego poety, który od wielu lat, od czasu swoistej studenckiej iluminacji – wtajemniczenia w życie i śmierć poetki – podąża za jej cieniem. Związek poety z cieniem jest romantyczny, wzniosły, często pretensjonalny. Z tego też powodu już we wstępnych fragmentach swojego tekstu Mikołajewski próbuje się zabezpieczyć przed oceną. Pisze bowiem następująco: Wierzę w czytelnika, a więc i w to, że nie strywializuje mojego wyznania. Z perspektywy lat wiem to na pewno i nie dam sobie wmówić niczego innego: Zuzanna Ginczanka weszła do mojego życia jakimś dawnym wierszem, jakąś sugestią kogoś, kto wspomniał mi o niej pierwszy – jako o zamordowanej Żydówce, poetce, kobiecie nieuchwytnej […] związałem się z nią na całe […] życie przez tę najczystszą miłość do zamordowanego piękna, która to miłość, ten nierozwikłany splot amor i pietas, prawdopodobnie jest moją ojczyzną. (s. 15) Wykorzystując kategorie wiary i wyznania, odpowiedzialność za pretensjonalność wyłaniającą się z własnej publikacji zarzuca na czytelnika. Robi to niczym pozbawiony autorytetu ojciec, który kładzie rękę na ramieniu dziecka i mówi „wierzę, że nie zrobisz niczego głupiego”. W kontekście wzniosłości, romantyzmu, legendarności i brązownictwa brzmi to po prostu jak szantaż. A potencjalny sprzeciw czyni z czytelnika nierozumiejącego ironistę lub gardzącego niewdzięcznika. Nie możesz recypować moich słów jako trywialne, bo stracę w ciebie wiarę – zdaje się nakazywać Mikołajewski. Cóż autorze, jeśli przeczytasz te słowa, z pewnością poczujesz się skonfrontowany. Nie można tak manipulować emocjami odbiorcy. Nie jest to jedyna wada narracji Mikołajewskiego. W nawiązaniu do wskazanego cytatu-wyznania zapytać należy, czy da się o Ginczance pisać nieretorycznie, nieromantycznie, poza diapazonem rozpostartym między ideałem i tragedią? Odpowiedź będzie prosta: oczywiście, że się da. Choć, zdaje się, nie taki jest zamiar poety. Możliwe, że różnicujące znaczenie ma tu kategoria pokolenia. Posłużę się cytatem: „Mówisz, że nikt o niej nie słyszał? No więc, że nikt, to nieprawda. Choć rzeczywiście – jest w znajomości poezji Ginczanki coś z wtajemniczenia” (s. 26). Perspektywa bliska poecie dominowała w latach osiemdziesiątych; przed badaniami Kiec i późniejszymi Araszkiewicz. To właśnie na początek ósmej dekady XX wieku przypada inicjacja autora Wielkiego przypływu. Z bibliografii opracowanej przez Kiec doskonale wiemy, że do tych lat, łącznie z debiutem, ukazały się trzy wydania poezji Ginczanki i kilka wspomnieniowych książek, w których ją opisywano – a jednak u Mikołajewskiego sztafaż legendy i tajemnicy biorą górę nad wiedzą historycznoliteracką. Raczej niepamięć lub zapomnienie wydają się tu kategoriami bardziej adekwatnymi niż tajemnica. Mój sceptycyzm wobec ornamentu wyznań Mikołajewskiego wiąże się również ze wspomnianą kategorią pokolenia. Urodzony w początku lat osiemdziesiątych, wychowałem się na monograficznych badaniach Kiec; od razu miałem dostęp do opracowanego przez poznańską badaczkę tomu poezji. Następnie poznawałem badania Araszkiewicz. Ta zmiana (urodziłem się za późno?) niweluje pozytywny odbiór prawie fenomenologicznego opisu życiorysu poetki. Język wtajemniczenia nie jest moim językiem. Bliższe jest mi widzenie wynikające z praktyk feministycznej krytyki literackiej niż romantyczne odwołania. W tym aspekcie mogę pisać o powrocie tego, co marginalizowane. W tym narzeczu mogę również zastanawiać się nad faktem instrumentalizacji Ginczanki przez różnych wyznawców. Ale to tylko propozycja zmiany języka – lekcja, którą dawno odrobiły Kiec, Araszkiewicz i kolejne badaczki. Istotne, że wydana w 2019 roku narracja Mikołajewskiego oparta jest na metaforach cienia, tajemnicy, wyznania i wiary. Budzi to uzasadnione pytania: dlaczego właśnie (nadal) w taki sposób pisać o Ginczance? Czy tylko dlatego, że jest to wyznanie i można? Jakie są inne powody publikowania własnego notesu? Wydaje się, że odnajdujemy je w zacytowanym już zdaniu: „Tyle że ja już niczego o Ginczance nie wymyślę – po Kiec i Araszkiewicz nic więcej chyba się nie da. Można ją tylko czytać, czuć i się zastanawiać” (s. 28). Podkreślmy czasownik: „nie wymyślę”. Bo jednak zdaje się, że, przynajmniej w kontekście biografii poetki, żadna ze wspomnianych badaczek nic nie wymyślała, tylko wszystko odnalazła. Inaczej ma się sprawa interpretacji wierszy Ginczanki, ale do tego jeszcze wrócę. Kategoria fantazji (por. „wymyślę”) organizuje cały tekst Mikołajewskiego. Jeśli przyjrzeć się kluczowym fragmentom, to zobaczymy następujący ciąg zdarzeń. Primo, poeta znajduje relikwie trzeciego stopnia: „[…] byłem u Matuszewskiego […]. Jestem w takiej gorączce, że całowałbym te jego oczy za to, że ją wydziały […] Całowałbym jej żywe odbicie w jego wyblakłych oczach ożywianych łzami” (s. 30). Secundo, poeta usprawiedliwia poetkę „Że należała do «żydokomuny» […] Odkrywam sam w sobie pewną potworność: nie jestem w stanie wywołać u siebie nawet odrobiny niezadowolenia, że zapisała się do Związku i przekładała Majakowskiego” (s. 52). Tertio, poeta drugi raz wspomina gorączkę, tym razem innej świadkini: „A kiedy wyjechała, przez kilka tygodni miałam gorączkę. Z rozpaczy i tęsknoty. Rodzina bała się, że grozi mi śmierć” (s. 70). Quatro, poeta doznaje obsesji: „Skręca mnie na myśl, że ktoś ma coś, ale nie wie co i wyrzuci na śmietnik jak szpargał… Jakiś wiersz, z ostatnich albo pierwszych” (s. 116), zazdrości i irytacji: „Unikam spotkań poświęconych Ginczance. […] Nie, to nie zazdrość. […] Ginczanka jest tajemnicą dla mnie. Jest moją prywatną legendą, co, ma się rozumieć, nie wyklucza, że będzie nią także dla innych. Lecz każda deklaracja jej dotycząca trafia gdzieś obok. Irytuje mnie jej zapomnienie, irytuje nadpopularność. Drażni jej definicja, każde przywłaszczenie” (s. 124). Quinto, poeta unika nagości wyznawanego obiektu: „nie chcę tych listów charakteryzować, streszczać, omawiać. Nawet nie chcę ich czytać – przerwałem lekturę w punkcie, w którym nadawca wyznaje swoje pragnienia, nazywa je po imieniu […] Nazywając fragmenty jej ciała” (s. 39) i dalej: „Przypadkiem trafiam na akt […] Nie wiem, co zrobić z tą sceną. Nie znajduję w sobie dla niej miejsca. Z jednej strony zawstydza mnie i kaleczy […]. Z drugiej – jest to obraz niesłychanie wymowny” (s. 169). Co wyłania się z nagromadzenia powyższych cytatów? Droga. Czy krzyżowa? Możliwe. Z pewnością jest tak w przypadku czytelnika. Wydaje się, że wybrane słowa Mikołajewskiego doskonale oddają całość „Cienia w cień”. Nic więcej, nic mniej. Sądy na temat pretensjonalności jakiegokolwiek dzieła są oczywiście subiektywne; dlatego warto zastanowić się, dlaczego w kategoryzacji pretensjonalności na pierwszym miejscu stawiam narrację Mikołajewskiego, ocalając opowieść Stauber. Być może wpływ na to ma fakt, że „Musisz tam wrócić” jest narracją córki o matce, wynika z chęci budowania kobiecej genologii, a postać Ginczanki pełni tam jedynie funkcję stelaża i reklamowego sloganu. Podobną funkcję pełni tytułowy cień w książce autora „Terremoto”. Ściąga naszą uwagę. Słowa Mikołajewskiego również czytamy dlatego, że w ich tytule pojawiła się Ginczanka. W przeciwieństwie do Marii Stauber na kanwie jej zdjęć i wierszy poeta pisze jednak o samym sobie. To ważna różnica. Po usunięciu „zdjęcia dla uwagi” zostaje nam opowieść o Lusi albo wyznanie poety. Ich waga jest różna. I tu, ponownie zastanawiając się nad sprawiedliwością etykietowania, myślę o różnicach. Czy łatwiej mi zaakceptować wyznanie kobiety (córki) niż emocjonalność poety? Pisząc wprost, czy mężczyzna piszący o emocjach jest dla mnie bardziej pretensjonalny niż budująca retrotopię (lat dwudziestych XX wieku) i opisująca Holokaust kobieta? Nie. Oczywiście gender zawsze ma znaczenie, choć tu ważniejsza wydaje mi się performatywność retoryki, niż moje wyobrażenie o płci. Język poety jest przejaskrawiony, emfatyczny, hiperboliczny. Jego twórca petryfikuje nim siebie i Ginczankę. Jego powaga staje się pomnikowa a doznania wyznawcy marmurowe – to główne podłoże moich oskarżeń. Pod taką skałą nie da się oddychać. Przyznam, że łatwe wydaje się narzekanie na twórczość narosłą wokół postaci, która przedostała się do literackiego mainstreamu i stała się gwiazdą popkulturowej legendy o zabitej, przepięknej oraz zdolnej kobiecie naznaczonej pochodzeniem. Jest w tym coś podobnego do chęci podważania słów Józefa Łobodowskiego, który wydając „Pamięci Sulamity” na długie lata zawłaszczył pamięć o poetce. Jednocześnie, przyglądając się recepcji życia i twórczości (wciąż w takiej kolejności) Ginczanki, nie sposób ominąć półkę z książkami Stauber i Mikołajewskiego. Jak wszystkie popularyzatorskie publikacje czynią jednocześnie dobrą i złą robotę. Naraz krzewią i ograniczają. Symptomy Przyglądając się kolejnym pracom poświęconym Ginczance, zatrzymać należy się nad tomem „Swojskość, obcość, różnorodność. Wokół Zuzanny Ginczanki”, zredagowanym przez Agatę Araszkiewicz, Bożenę Keff i Joannę Pogorzelską (Warszawa 2018). Możemy go czytać na dwa sposoby – jako opowieść o wyczerpaniu albo o ubogaceniu. Wyczerpanie konotują teksty zamknięte w pierwszej z trzech części zbioru. To artykuły odnoszące się do samej poetki i jej ostatniego tekstu. Rozpoczynają się repetycją, jakby ich twórcy nie mogli uwolnić się od mantry: zapomniana – przypomnijmy. Recytują fakty z życiorysu poetki, sięgają do wielokrotnie przeczytanych dokumentów. W tym gronie tylko Ryszard Kotarba pokazał nieznane fakty z życia poetki w okupacyjnym Krakowie (te same rok później poetycko namaści Mikołajewski). Pozostałe artykuły zawarte w książce (druga i trzecia część publikacji) stawiają życie, płeć i twórczość poetki w kontekście literatury jidysz, kobiecego modernizmu oraz kategorii opisujących naszą współczesność. Te widzę jako próby wzbogacenia – włączenia twórczości poetki oraz jej samej w różne nurty i dyskursy albo pokazania jej osobności względem nich. Zastanawiam się jednak czy owego tomu nie można przeczytać jeszcze inaczej, z ukosa. Taką ewentualność daje tekst Jacka Leociaka, „***[Non omnis moriar…] Materiał dowodowy… wiersz… świadectwo”. W tym przypadku kontekstowa interpretacja wiersza uznawanego za testament Ginczanki poprzedzona została cytatami zeznań składanych w ramach powojennego procesu przeciw Zofii Chominowej. Przeglądając je, Leociak zastanawia się nad kategoriami widoczności i niewidoczności, tego co rozegrało się na oczach świadków oraz tego, co stało się w przestrzeni prywatnej. Historyk akcentuje napięcie między tym, co wydarzyło się na ulicy, w bramie kamienicy oraz w mieszkaniu donosicielki. Owo napięcie między sferą publiczną i prywatną obejmuje jednak więcej, niż opisał Leociak. W jego tekście odnajduję niewypowiedziane ożywienie czy ferment, który dotyczy innych aspektów związanych z pojęciami „prywatnego” i „publicznego”, z ich połączeniem, wzajemnym przenikaniem się. To, według feministycznej teorii drugiej fali, następuje poprzez/na ciele kobiety. Spróbuję to nieco rozwinąć: Przytaczane przez Leociaka zeznania zawierają następujące słowa: Z początkiem sierpnia 1941 r. niemiecka policja przyszła do domu zabrać Ginczankę, jednak ta ostatnia zdołała wykupić się. W tym czasie Chominowa stała na bramie, a zauważywszy że Niemcy wracają bez nikogo zawołała następny patrol. Wyjaśniła im, że ukrywająca się żydówka [sic!] wykupiła się i spowodowała, że patrol ten przyszedł po Ginczankę (s. 32; zeznania Ludwiki Karwowskiej z 30 listopada 1945 roku) oraz: Ginczanka jednak zdołała zbiec i wróciła do domu. (s. 33 SOR; zeznania Marcelego Staubera z 7 sierpnia 1946 roku). Wspólnym mianownikiem dla obu zeznań jest to, co odbija się w kontekstach testamentu przytaczanych przez Leociaka. „Non omnis moriar” Ginczanki zestawił ze „Snem Srebrnym Salomei” Słowackiego i wierszem Chaima Nachmana Bialika „W mieści rzezi”. We wszystkich przypadkach interesuje go motyw pierza rozrzuconego po zbiorowym mordzie, masakrze, rzezi. Te trzy teksty – Ginczanki, Słowackiego i Bialika – wyraźnie łączy jednak jeszcze jedno skojarzenie: asocjacja z wykorzystaniem, z gwałtem. Leociak to przegapia. Omawiając tekst Bialika, badacz cytuje jego dwie strofy. Nie odnosi się jednak do pierwszej z nich. Skupia się tylko na drugim fragmencie obrazu pogromu w Kiszyniowie. Uczynię odwrotnie: pominę to, do czego odniósł się Leociak, uruchomię zaś to, co badacz uczynił głuchym – pierwszą, zacytowaną i jakoś unieważnioną (bo przemilczaną) przez niego strofę tekstu Bialika: Pójdziesz do miasta mordu, by rękami własnymi dotknąć nie ostygłych ran, by z pustki murów i rozwartych bram krzyk „gwałtu!” runął pod nogi jak kamień, byś nachylając się nad nim rozpoznał krwią braci twoich pomazany bruk, mózgi wdeptane w błoto, kał i brud (s. 43) Zacytowana przez Leociaka (i powtórzona przeze mnie) strofa zorganizowana jest wokół wieloznacznego wykrzyknienia „gwałtu!”, w otoczeniu fraz obrazujących to, co fizjologiczne krew i kał, czy metafor ukazujących rozwarte bramy i nogi jak kamień. Celowo przegapiam tu formę „braci”, traktuję ten zwrot konwencjonalnie; w nim ukrywają się również siostry. Z kolei pisząc o „Śnie srebrnym Salomei”, badacz nie odniósł się do tytułowej bohaterki oraz zmiany w sytuacji Leona i Salomei. W scenie nocnej schadzki – znajdującej się poza wzrokiem Leociaka – Leon monologuje o tym jak pozbyć się uwiedzionej dziewczyny, uniknąć małżeństwa i skandalu. Całość kończy się triumfem dziewczyny, która mówi: „I porzucić chcesz, jak widzę? Ale póki ja nie w grobie, To się ty nie możesz żenić […] Bo ja cię zawstydzę, Sama się będę rumienić, Sama się wstydem ukarzę, A ciebie, publicznie oskarżę” (w. 810-812, 813-815)[1] Salomea gra u Słowackiego dwie role, „prostej szlachcianki uwiedzionej przez regimentarskiego syna i rolę owładniętej przez duchy, a zarazem władającej duchami pani aniołów, jest szalona inaczej: nie smętnie, lecz tragicznie”[2] pisze Rymkiewicz. Mamy więc hierarchię, wykorzystaną dziewczynę i jej przemianę zakończoną oskarżeniem: zapamiętasz mnie i mój wstyd, który mi zadałeś. Czy w tym ciągu odbija się los Ginczanki ukrywającej się we Lwowie w 1942 roku? Nie wiem. Zastanawia mnie jednak brak pytań o to, w jaki sposób wykupiła się piękna młoda dziewczyna z rąk ukraińskiego milicjanta? Co oznacza to dwukrotnie powtórzone „zdołała wykupić się/ wykupiła się”? Jak udało jej się zbiec? Co musiała zrobić? I dlaczego nie pyta o to badacz, który zestawia teksty Ginczanki, Słowackiego i Bialika? Nie zwykliśmy czytać słów „[…] moje dumne włości,/ Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,/ Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel/ I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie./ Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica” inaczej niż w kontekście tego, co pożydowskie, w horyzoncie donosicielskiej przemocy. A przecież mieści się w tych słowach wszystko, co kobiece cielesne, prywatne a jednocześnie publiczne. I w tym rozumieniu wstępne wersy tego wiersza kontynuują to, co specyficzne dla wczesnych wierszy Ginczanki – namysł nad władzą, nad dysponowaniem własną cielesnością i seksualnością. Nagle słowa „Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica” brzmią inaczej. Czytając o Ginczance, pamiętamy potworny żart jej kolegów „chodźcie, a może zgwałcimy Ginczankę?” (SOR, s. 99). Mimo pamięci nie chcemy zastanowić się nad performatywnością słów, które przywołujemy. Czy dlatego Mikołajewski tak bronił się przed czytaniem o ciele Ginczanki a odnaleziony kobiecy akt zestawił z mordem poetki? Czy dlatego Leociak pisze tylko o pierzu i kołdrach, choć w publicznej przestrzeni jest również to, co sam chce przegapić? Co obaj chcą ukryć, od czego się odciąć? Znowu nie znam odpowiedzi; mnożę jedynie wątpliwości, poszerzam polemikę. Pisząc ten fragment mam świadomość mierzenia się z zarzutem, że piszę o poetce przez jej ciało i zadane mu krzywdy. Robiąc tak, podtrzymywałbym recepcję wytyczoną przez kolegów Ginczanki. Ale nie robię tego – nie piszę przecież o poetce, tylko o jej tekście. O jej słowach i o tym, co wkładam między wiersze zeznań z procesu Chominowej. Nie mam tu żadnego realnego zakotwiczenia w archiwaliach. Jako że wszystkie przywołane przez Leociaka teksty mówią o tym, co zakryte prześcieradłami, poduszkami, obłokami pierzyn, o tym co poza widokiem publicznym, wydaje mi się, że pisząc o gwałcie, rozwijam tę symptomatyczną interpretację. I Leociaka, i „Non omnis moriar” czytam z ukosa. W tym momencie jestem również niebezpiecznie blisko tekstu Józefa Łobodowskiego „Noc, której nie było”. Agata Araszkiewicz trafnie określiła go jako przykład męskich projekcji, w ramach których nawet przemoc i gwałt są estetyzowane[3]. Pamiętać należy jednak, że owe projekcje były wynikiem czytania wyglądu/ciała Ginczanki, nie jej tekstów. Tymczasem ja próbuję połączyć tekst i życie wyobrażone w kontekście warunków ukrycia i wojny. Z tego powodu bliżej mi do rozterek Zoë Waxman zawartych jej w książce „Kobiety Holocaustu”[4], niż do postawy Łobodowskiego. „Non omnis moriar” od początku zwykło się określać jako niezagojoną ranę (Przyboś) oraz jako tekst ilustrujący (językową) przemoc (Araszkiewicz). Moje odczytanie tylko przesuwa akcenty – tekst testamentu mówi o ciele albo nawet staje się ciałem. Izolda Kiec pisze następująco: powstałego w ukryciu wiersza [Non omnis moriar] nie sposób zaliczyć do tego projektu poetyckiego, jaki zawierała Ginczankowa szkatuła. Albowiem utwór ów wprost wpisuje się w androcentryczną tradycję tworzenia. I w tym kontekście jest smutną kapitulacją Nowej Kobiety i jej Nowej Poezji. Jak gdyby w obliczu zagrożenia poetka uwierzyła, że tym, co ją ocali, jest wytworzone i sprawdzone przez mężczyzn słowo – ponadczasowe, gwarantujące przetrwanie, w odróżnieniu od wciąż pogrążonego w niebycie, zamkniętego w ramach codzienności, w przestrzeni domu – który właśnie ulega zniszczeniu bezwzględnemu – kobiecego głosu. Porzuciła projekt poezji „kobiecej” zawarty w szkatule. Unicestwiona przez wielką – pisaną przez mężczyzn – historię próbowała walczyć o przetrwanie jej bronią.[5] Powyższy cytat oświetla poetycką formę i intertekstualne nawiązania „Non omnis moriar”, ale czy obraz namalowany tą techniką nie jest zbieżny z tym, co pojawiało się w szkatule? Jest skargą i oskarżeniem, jak słowa Salomei. Przynosi wstyd bliskim, ale i samej poetce. Czytając ów wiersz w kontekście (anty)semickim, przegapiamy to, co związane z, przynależne projektom Nowej Kobiety – jej dumnym włościom. Uczucia wstydu, dumy i satysfakcji spotykają się w poetyckiej szkatule Ginczanki opisanej przez Kiec. Czy w jej testamencie nie jest podobnie? Nie w słowach, nie w formie, ale w obrazie, pod kołdrą/prześcieradłem. W tym, co ukryte a jednak widoczne. W tym, co prywatne a jednak publiczne. W drogocennej pościeli i sukniach jasnych. Możliwe, że moja interpretacja jest nie tylko naruszeniem, ale i największą filologiczną pomyłką. Wówczas też – mimo to, lub nawet dzięki temu – ma znaczenie. Za Kiec[6] powołam się na termin Jerzego Ziomka – solecyzm, rozumiany jako prawo do błędu, który znaczy i jest śladem autora. Więc się mylę, znacząco. Ucieczki W 2019 roku ukazał się tom zbierający wszelkie odnalezione do tej pory poezje Ginczanki. Jego opracowaniem zajęła się Izolda Kiec. Badaczka i pierwsza monografka Ginczanki już we wstępie zaznaczyła, że publikowany tom nie jest powrotem poetki. Ten następował już wielokrotnie. Tym samym Kiec krytykuje odruch tworzenia biograficznej legendy „zapomnianej” autorki. Zaznaczyć należy, że w ostatnich miesiącach ukazały się trzy tomy poświęcone Ginczance, na okładkach których znajduje się nazwisko Izoldy Kiec. Pierwszy z nich już wymieniłem. Kolejne to: zbiór interpretacji tekstów poetki „Szoszana znaczy Niewinna. O poezji i biografii Zuzanny Ginczanki” (Poznań 2019) oraz biografia „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt” (Warszawa 2020). Kolejność nie jest tu przypadkowa. Zamysł badaczki odbija się już w podtytule drugiego tomu: o poezji i biografii, nie odwrotnie. Z tego powodu najpierw do rąk czytelników trafił tom zebranych poezji, dopiero pół roku później otrzymali oni biografię poetki. Akcentowana przeze mnie kolejność ma kolosalne znaczenie. Traktuję ją jako wypowiedź krytyczną wobec dotychczasowej recepcji twórczości Ginczanki. Jej monografistka chce skupić naszą uwagę na słowach, nie życiu poetki. Nie rozdziela ich, ale zmienia kolejność ich lektury. Tom „Szoszana znaczy Niewinna. O poezji i biografii Zuzanny Ginczanki”[7] jest osobistym spotkaniem Kiec z poezją Ginczanki. W przeciwieństwie do zapisu Mikołajewskiego nie jest to jednak opis emocjonalnego rezonansu, lecz zapis autorefleksji. Kiec przygląda się temu, jak zmienił się jej stosunek do poezji Ginczanki na przestrzeni trzydziestu lat – do chwili obecnej, gdy ponownie, jako badaczka, pochyla się nad kawałkiem historii literatury zwanym „Zuzanna Ginczanka”. Kiec udaje się połączyć zapis dylematów badaczki odkrywającej i (re)konstruującej czyiś los oraz osobiste doświadczenia, które wpływały i wpływają na kształt lektury poezji i zapisane wyniki badań twórczości Ginczanki. Wydaje się, że tę niszowo wydaną pozycję czytać można jako głos dopełniający wcześniejsze, naukowe wypowiedzi Kiec poświęcone poetce i jej tekstom. Zbiorcza lektura badań Kiec pokazuje jak przez ostatnie trzy dekady zmieniła się metoda naukowego pisania o cudzym życiu. Jak odsłania się proces biograficznej pracy oraz podmiot tworzący czyjąś historię. Opublikowane w 2019 roku poezje zebrane spięte zostały z biogramem poetki. Kiec zaproponowała nam chronologiczny układ rękopisów i publikowanych tekstów Ginczanki, od czasów szkolnych – wspominanej w cytowanym fragmencie szkatuły, przez warszawski debiut, współpracę z redakcją „Szpilek”, po wiersze powstałe w trakcie wojny. Całość umieszczona została w historycznej perspektywie, która obejmuje podręczniki, lektury i zabawy poetki. Wszystko to, co mogło stać się źródłem jej wiedzy i światopoglądu, kształtować jej słowa pisane. W warstwie metodologicznej badaczka odwołała się z kolei do teorii feministycznych, dzięki czemu przyglądać możemy się temu, jak poezja Ginczanki wpisuje się w kobiece dziedzictwo. Podsumowaniem pisania o Ginczance staje się biografia z podtytułem „Nie upilnuje mnie nikt”. Tu, już na poziomie okładki, jeszcze przed otwarciem książki, dostrzec możemy, jak Kiec prowadzi dyskusję ze wszystkimi, którzy dotychczas zajmowali się biografią poetki. Badaczka nie powiela zdjęć Ginczanki. Zamiast tego sięga do portretu poetki, który w czasie drugiej wojny światowej naszkicował Andrzej Stopka. Okładkowe fizis w niczym nie przypomina znanych nam obrazów pięknej Zuzanny. Jednocześnie ich nie zastępuje. Graficzny wybór Kiec jest symboliczny. Konstruowany przez nią los poetki niczego nam nie wyjaśni, nie rozstrzygnie i nie zastąpi. Przeciwnie; badaczka mnoży pytania, dyskutuje z dotychczasowymi badaczami, nie ufa rozstrzygnięciom historyków, odkłamuje legendy – a wszystko to czyni dzięki kolejnym kwerendom. W ten sposób rozprawia się również z przekłamaniami podawanymi w tekstach historyków literatury. Sprawdzając recepcję jedynego tomu poezji wydanego za życia Ginczanki, podważy podawaną we wspomnieniach opinię, wedle której wszyscy zachwycali się tomem „O centaurach”. Kiec znalazła tylko trzy recenzje towarzyszące debiutowi Ginczanki. Dzięki ich przedrukowi łatwo przekonujemy się, że nie były one jednoznacznie pochwalne. To tylko jeden z przykładów ukazujących wagę archiwalnych poszukiwań. Zacierania opisu na rzecz interpretacji – jak pisze o tym badaczka. „Uważam, że niesprawiedliwe jest przyjmowanie – bez źródłowych dowodów – jednej z wielu wersji i oznaczenie jej pewnikiem «Wiadomo…». Problem w tym, że «nie wiadomo»” (s. 349) pisze Kiec, odnosząc się do historycznych ustaleń na temat aresztowania poetki. Badaczka pisze również osobiście, ujawnia się w tekście, a jednocześnie nie przywłaszcza sobie (życia) poetki. Nie buduje jej legendy, nie uściśla faktów, zestawia dokumenty, pokazuje możliwości i brak wiedzy. Tocząc dyskusję z tezami zawartymi w tekstach opublikowanych w tomie „Swojskość, obcość, różnorodność”, stwierdza: „Poszukiwanie przestaje być wyprawą, żmudną wędrówką w labiryncie archiwów. Przebiega wyłącznie w sferze słów, tym samym: pozwala częściej mówić «ja» niż «ona»” (s. 391), pozwala tworzyć mity na temat nieistniejącego artefaktu, jakim jest dziś zaginiony rękopis ostatnich wierszy Ginczanki. Wierszy, bowiem dzięki Przybosiowi znamy tylko awers dostarczonego mu rękopisu „Non omnis moriar”, rewers – określony przez niego jako wiersz „wyraźnie niedokształcony” nie znalazł miejsca na łamach „Odrodzenia” w 1946 roku, po czym zaginął albo zawieruszył się w archiwach. W ten sposób Kiec, podobnie jak Ginczanka, oskarża nas o zaniedbanie, o arbitralne decydowanie o czyimś głosie, o tworzenie apokryfów, o próby przywłaszczenia na przekór słowom „Nie upilnuje mnie nikt”. Lejtmotywem biografii Ginczanki jest zdrada – rodziców, którzy opuścili; mężczyzn, donosicieli; zdrada wyglądu, jej urody; wreszcie zdrada tych, którzy mogliby pozwolić brzmieć jej głosowi. W tym układzie oświetlanie biograficznych epizodów tekstami samej poetki oraz dokumentami, nie wspomnieniami innych – bliskich moich – wydaje się kluczowe. Owi bliscy mierzą się dziś z ironią biografki, a ich symbolem stał się Józef Łobodowski: Wobec przemilczeń spraw najbardziej istotnych, o których wiem dopiero dzisiaj, gdy po wielu latach wracam do historii Zuzanny Ginczanki, nie potrafię czytać tomu Pamięci Sulamity jak hołdu złożonego poetce. To wyłącznie hołd złożony własnemu ego. Ego twórcy, który nie wiedzieć czemu, przypisuje sobie wyjątkową rolę „promotora” wybitnej autorki, gdy pisze: „Zuzanno, / już cię tym wierszem wprowadziłem / do krainy nieśmiertelnej mitologii” (Zuzanna w kąpieli). I ego mężczyzny – któremu przyjemnie pokazać się w towarzystwie pięknej panny, któremu imponuje jej uczucie i… jej nieszczęście. (s. 124) To tylko jeden fragment, w którym ujawnia się złość i rozczarowanie biografki. W innych akapitach emocje jakich doznaje, czytając Łobodowskiego, ukrywa pod ironią. Pod piórem Kiec obrywa się nie tylko Łobodowskiemu, ale też innym panom dyskutującym o ciele i miłościach poetki. Dla badaczki spełnieniem losu Ginczanki-poetki ma być uważna lektura jej wierszy, nie wspomnień jej kolegów. Odrzucenie tych drugich ujawnia jednak również żal badaczki. Swój tekst zamyka bowiem pytaniem bez odpowiedzi: „Żal mi czegoś innego, tego, czego nigdy się nie dowiem: o jakim losie marzyła Zuzanna kobieta?” (s. 397). Ledwie kilkutygodniowa recepcja biografii Ginczanki ujawnia spore medialne zainteresowanie tą publikacją. Z pewnością jest ono większe niż uwaga poświęcana zbiorowi poezji. Nic w tym zaskakującego. Obok rozmów z badaczką ukazują się teksty pomniejsze, które informują nas o tym, że książka ta nie jest publikacją naukową (test Justyny Sobolewskiej w „Polityce”) (to jeden z argumentów mający zachęcić nas do lektury) albo artykuły adekwatnie streszczające krytyczny zamysł badaczki, obok których redakcja drukuje posterowe zdjęcia pięknej poetki (tekst Wojciecha Engelkinga w „Newsweeku”). W pierwszym przypadku napisałbym odwrotnie – moc „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt” leży właśnie w tym, że jest to badawcza narracja, której autorka doskonale orientuje się w zasobach archiwalnych oraz współczesnych teoriach dotyczących zapisów i form biograficznych. A drugi przykład? Cóż. Pokazuje nam jak bardzo wciąż chcemy mieć piękną poetkę i jaką cenę płaci się za bycie legendą. Na szczęcie, choć Ginczanka powróciła już dawno, nie upilnuje jej nikt. _______________________________________________________________________________ [1] J. Słowacki, Sen srebrny Salomei, Wrocław 2009, s. 43. [2] J. M. Rymkiewicz, Ludzie dwoiści (Barokowa struktura postaci Słowackiego), cyt. za: A. Kowalczykowa, Wstęp, w: J. Słowacki, Sen srebrny Salomei, Wrocław 2009. [3] Por. A. Araszkiewicz, Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki, Warszawa 2001, s. 40-41. [4] Z. Waxman, Kobiety Holocaustu, przeł. J. Bednarek, Poznań 2019. [5] I. Kiec, Ucieczka (1939-1944), w: Zuzanna Ginczanka Poezje zebrane (1931-1944), wstęp i opracowanie Izolda Kiec, Warszawa 2019, s. 437. [6] I. Kiec, Niedokończona historia poezji Zuzanny Ginczanki, w: Zuzanna Ginczanka Poezje zebrane (1931-1944), wstęp i opracowanie Izolda Kiec, Warszawa 2019, s. 8. [7] W 2018 roku ukazała się również monografia Ginczanka. Na stulecie poetki. Redaktorki Katarzyna Kuczyńska-Koschany i Katarzyna Szymańska zebrały w niej teksty interpretujące poezję Ginczanki we współczesnych kontekstach artystycznych, literackich i edukacyjnych. Mam świadomość, że umieszczenie owego tomu w przypisie, na marginesie głównego tekstu, odebrać można jako powielenie krytykowanego odruchu recepcji życia i twórczości autorki „Buntu piętnastolatek”. Nie taka jest moja intencja. Ów margines chcę widzieć jako miejsce potencjalnego otwarcia. Podobnie jak opublikowany w niszowym wydawnictwie tom Szoszana znaczy Niewinna. W ich odróżnieniu od pozostałych pozycji znaczenia nabiera również naukowe nachylenie. Oba wydawnictwa są recenzowane, nie stricte popularyzatorskie.

pustki tyle z życia tekst